Scenariusz poranny często się powtarza. Dźwięk budzika o piątej... Pan Mąż będzie wstawał do pracy (jak dobrze, że to nie ja...). Z zamkniętymi oczami: "Bebło masz w lodówce, banana w szufladzie, kawy dziś nie pijesz, czyli właściwie wszystko gotowe, nie muszę z tobą wstawać... Kury odeprzyj, jak będziesz wychodził!" Mąż mamrocze z dezaprobatą. Dobrze więc, zwlokę się pocałować w czółko na drogę.
Szamoczę się przy drzwiach z inwentarzem. "Henio, nie wychodź, za zimno! Piesek zostaje, pies nie wychodzi..." Aha, poszedł jeden z drugim... "No dobrze, to ja już pójdę po psa, kota i do kurek też, pa pa..."
Wychodzę przed dom i momentalnie zapominam, że chciałam natychmiast wracać spać. Teraz powinien nastąpić pełen metafor i uniesień opis jutrzenki, malowanych obłoczków, słońca witającego radośnie świat zza lasu... Grafomania. Może zamiast tego załóżmy kalosze i naprzód polem, miedzą, do dzikiej gruszy i z powrotem. Zapraszam na spacer o świcie.
Henryka zastałam zaraz za domem na kamieniu (łapki się nie moczą) kontemplującego kropelki.
Pies jednak pognał radośnie przed siebie, więc ja za nim a mgła obok nas.
Wróciliśmy z pękiem wierzbowych gałęzi dla kóz, bukietem koniczyny dla
kur, w mokrych spodniach, z bardzo mokrymi łapkami, niektórzy z
ubłoconym podwoziem. Szczęśliwi, euforycznie uradowani powitaniem
słońca. Ci z ubłoconym podwoziem poszli do łóżka. Mojego. Ja poszłam do
stodoły, karmić zwierzaki. Kawy nie trzeba, dosypiać też, szkoda takiego
dnia.