czwartek, 22 stycznia 2015

Zapiski z przeprowadzki i wszystko na nowo

11 grudnia
Mamy wodę!!! Wodę w kranach, ciepłą i zimną. Okazuje się, że to nie takie hop... woda niby była, ale była do niczego, bo żelazo, bo mangan. Filtry potrzebne. Jeden pan przyjechał i uciekł, drugi pan nabrał wody w usta (mailowo), trzeci też, do czwartego pana sami pojechaliśmy, żeby nie uciekł. Czwarty pan skapitulował po tygodniu namysłów. A czas leciał... Piąty pan oświadczył: nie ma problemu! Przyjechał i zainstalował, po prostu, zamiast gadać. Zatem nic już nie stoi na przeszkodzie - operacja przeprowadzka rozpoczyna się. Wyjeżdża zmywarka... koniec świata.

13 grudnia
Zabierają nam łóżko, nie ma odwrotu. Pogoda pod psem, huraganowy wiatr jak na zamówienie. Pakujemy do samochodu ostatnie sztuki dobytku i stado kotów w klatkę i dwa transportery. Psa oczywiście też. W akompaniamencie kociej muzyki na siedem instrumentów opuszczamy cywilizację i udajemy się na spotkanie nowego życia. Pierwszy wieczór spędzamy przy winie w nowej wiejskiej kuchni - na podłodze. Na koniec są również tańce.



14 grudnia
Kac tylko leciutki. Z mediów mamy radio. Ileż można zrobić ciekawych rzeczy bez internetu!
Z sypialni mamy takie widoki.


A takie mamy zachody.



Pies także jest niezwykle kontent z przeprowadzki. Koty mniej. Chwilowo znikły.



19 grudnia
Mamy internet. Trochę szkoda.

22 grudnia
Wyrzucam ekipę budowlaną, która ciągle kręci się po podwórku. Dość tego codziennego rycia, kucia, wiercenia, święta idą. A tu w każdym oknie jakaś gęba od świtu do zmierzchu. Damy sobie radę do wiosny bez balkonów na piętrze.

24 grudnia - 2 stycznia
Święta mijają rodzinnie z pierwszymi gośćmi. Wigilia między kuchnią, gotowaniem a składaniem mebli. Jedzenie przednie. Jak zawsze. Na Sylwestra kolejni goście. Wszyscy bardzo zadowoleni.
Któregoś dnia między świętami a Nowym Rokiem wychodzę rano na podwórko, żeby przywieźć drewna ze stodoły. Jest -15 stopni i bezchmurne niebo. W powietrzu tańczy diamentowy pył. Świat wygląda jak ze snu, tracę kontakt z rzeczywistością i tylko się gapię. Słońce otacza się tęczowym halo. Mądrzy ludzie mówią, że to może nawet parheliony. Bardzo ładne słowo, nic nie ma wspólnego z parchem. To słońca poboczne. Dopiero po fakcie, kiedy ten cały spektakl się skończył, dowiaduję się, że miało miejsce bardzo rzadkie u nas zjawisko. A Parhelion to może być piękne imię dla konia albo chociaż koguta, ku pamięci tego niezwykłego dnia. Prawie jak Bucefał Wielkiego Aleksandra.


Tak wygląda zmrożony świat mazurski na przełomie grudnia i stycznia. Królestwo Pani Zimy. I ja tam mieszkam!




A na polu codziennie towarzyszy nam taki oto jegomość. Robi zawsze obchód tą samą trasą.


Spokojna, codzienna powtarzalność to bardzo wiejska cecha. W mieście ciągle jakiś huk, dużo różnych spraw, plany ciągle się sypią, zmieniają, kalejdoskop. Na wsi jest inaczej. Bliżej natury życie jest prawdziwsze. Jest organizacja i są sprawy, które się same nie zrobią. Dom, podwórko, obejście mają swoje potrzeby i codziennie trzeba im poświęcić czas. Właśnie czas napalić w piecu.
A chwile z gorącą herbatą z malinami - bezcenne. Na ganku.


Wszyscy lubią ganek.


Jesteśmy więc na wsi. Masa pracy, masa wyzwań przed nami. Wszystkiego trzeba się będzie nauczyć na nowo. Pierwsze wyzwanie na najbliższy czas - kury. Niby nic... a jednak. Jak się za to zabrać? Trzeba się doktoryzować z kurzętnika. A potem inne, coraz ciekawsze sprawy. Nie mogę się doczekać.
To będzie dobry rok.